środa, 26 lutego 2014

Wyznanie grzechów #2

I znowu tak jakoś wyszło, że kulinarnie. No, ale jako osoba, która dość skrupulatnie kontroluje to co je, czuję się czasem winna, że sięgam po coś, co niekoniecznie musi się znaleźć w moim menu. Nie musi. Ale może. ;) 

Jak wiadomo - mieszkam w środku pola. Do spożywczaka mam daleko, a o porządnym barze na rogu, serwującym etniczne kuchnie na wynos w dobrym wydaniu mogę pomarzyć. Ale jakieś 15km ode mnie jest chińska rodzina prowadząca bar z daniami na wynos i możliwością zjedzenia na miejscu. Nie jadłam tam od dobrych 4-5 lat? W każdym razie próbowałam kiedyś kilka dań i niektóre były za słone, inne za słodkie, po jednych puchł mi brzuch, po drugich suszyło mnie, jak na najgorszym kacu.

Zaczęłam drążyć przepisy, zamawiać nietypowe składniki przez internet (no cóż, tradycyjna społeczność wsi w Yorkshire nie szuka w lokalnych delikatesach wina ryżowego, czy płatów nori :P ) i gotować niektóre dania w domu. Klasykę słodko-kwaśną uwielbiam i opanowałam do perfekcji, a przepis możecie znaleźć TUTAJ. Ostatnio podrobiłam też danie z Wagamamy, o czym TUTAJ

Ale jest jedno takie danie, którego po prostu nie potrafię przygotować w domu. Próbowałam ze dwa razy (po katordze prób zdobycia fermentowanej czarnej fasoli!) i nigdy nie wyszło mi tak dobre, abym była zadowolona z domowej wersji. Mowa o wołowinie w sosie z czarnej fasoli i chilli. 



Tak więc parę tygodni temu po prostu podjechałam po pracy do take away i przyjmując komplementy małej Chineczki ("pięknie wygląda w ciąży!") zamówiłam sobie to danie. 

I wiecie co? Może umieściłam to w wyznaniu grzechów, ale do cholery - sam Heston Blumenthal przyznaje, że co piątek gania do Hindusa na rogu po jego curry na wynos. Skoro on nie ma z tym problemu, to i ja nie mam. ;)

Ale i tak czekam na Wasze porady, jak idealnie wykonać to danie w domu. Jak zrobić sos, jaki kawałek wołowiny, jak ją pokroić, jak długo smażyć itp. Wszystkie rady, które pomogą mi odtworzyć to danie w domu będą mile widziane. :)  Bo już nie chodzi o to, że raz na jakiś czas zjem coś z take away. Na ambicje mi wjeżdża, że nie potrafię sama go ugotować! A może Chińczyk stosuje jakiś tajemniczy proszek? 

Macie takie dania, których nie potraficie sami zrobić i dlatego jadacie na mieście? :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)
 
Karolina

poniedziałek, 24 lutego 2014

Projekt denko #3

Kolejna odsłona projektu denko, czyli krótki opisy i recenzje kosmetyków, które zużyłam w ostatnich tygodniach. Trochę się tego nazbierało, cześć czekała na swoją recenzję od grudnia. Więc lecimy!


Organix Brazilian Keratin Therapy Shampoo
Organix Brazilian Keratin Therapy Conditioner
Szampon i odżywkę kupiłam w promocji łączonej - za oba produkty zapłaciłam £10 funtów, ceny w zależności od sklepu wahają się od 5-7.5 funta za butelkę (w UK; w USA pewnie taniej), obie butelki mają pojemność 385ml 

Mam tendencje do przesuszonej (a co za tym idzie) do łuszczenia się skóry głowy podczas używania większości drogeryjnych szamponów. Szukając w internecie informacji na temat tego problemu, doszłam do wniosku, że szkodzić mogą jej detergenty (SLS-y). Poszukałam więc szamponu bez tego składnika. 

Ten okazał się być świetny dla moich włosów, takoż odżywka. Testowałam wersję z keratyną, która miała wygładzić włosy. Dodatkowo w składzie jest olej kokosowy, z awokado, czy masło kakaowe. Ta mieszanka składników okazała się być odpowiednia dla moich gęstych, grubych, ale czasem lubiących się puszyć włosów. Ani szampon, ani odżywka nie obciążały ich, ułatwiały rozczesywanie, wygładzały włosy (uwaga! odżywkę stosuję mniej więcej od 2/3 długości włosów, nie nakładam na włosy przy skórze głowy). Zapach kosmetyków jest przyjemny, a ich niewątpliwym plusem jest to, że są bardzo, ale to bardzo gęste i wydajne. Niektórzy gęstość tych kosmetyków mogą postrzegać za minus - trzeba się trochę natrudzić, aby wycisnąć je z butelek. Dla mnie to jest atut, bo nie spływają z włosów podczas stosowania i nie przelewają się przez palce. Obecnie skusiłam się na inny szampon i odżywkę z tej firmy i też są dobre, ale chyba wrócę do tych z keratyną.

Olejek z orzechów makadamia, L'orient 
Cena ok. 30 złotych za 50ml

O tym olejku przeczytacie w TYM wpisie. Jeśli bedę akurat wybierać się do Polski, to na pewno zamówię. W przeciwnym wypadku poszukam godnego następcy na rynku brytyjskim. 

Maska uspokajająca, Ziaja Pro 
Cena ok. 25 złotych za 250ml 

Zużyłam tylko próbkę, ale rozważam kupienie pełnowymiarowego opakowania. Nie jest to produkt napakowany naturalnymi składnikami (niestety ma nieco parabenów, czy pochodną formaldehydu), ale cześć składników czynnych jest bardzo w porządku (alantoina, alga brunatna bogata w oligoelementy, proteiny, polisacharydy,  olej bawełniany, witamina E, prowitamina B5 czyli D-panthenol) i okazuje się, że na mojej skórze twarzy sprawdza się bez zarzutu. Maski z tej serii Pro (mam opakowanie innej, pojawi się w kolejnym denku) nakładam wieczorem grubą warstwą na oczyszczona twarz, po ok. 20-30 minutach ściągam nadmiar chusteczką i idę spać. Rano buzie mam bardzo dobrze odżywiona, skóra jest sprężysta, ukojona. Niewątpliwym atutem jest cena. Minusem, poza mało naturalnym składem - dostępność (w drogeriach raczej jej nie dostaniecie, zostają targi kosmetyczne, hurtownie kosmetyków dla profesjonalistów, albo... internet ;)). Ciągle się waham nad kupieniem pełnowymiarowego opakowania.

Babydream für Mama  (olejek do pielęgnacji ciała dla kobiet w ciąży)
Cena ok. 10-12 złotych za 250ml, dostępna tylko w Rossmann

O tym olejku przeczytacie szczegółowo w TYM wpisie. Z pewnością będę do niego wracać, bo to świetny kosmetyk, nie tylko dla kobiet w ciąży. 


ECO, Prenatal Massage & Body Oil (olejek do masażu i ciała dla kobiet w ciąży)
Cena ok.15 dolarów australijskich za 95ml, ja kupiłam w TK Maxx za 6.99 funta

Kolejny olejek, który będę kupować także po ciąży, bo bardzo dobrze sprawdził się na mojej skórze. O szczegółach przeczytacie w TYM wpisie. Właśnie zaczęłam drugie opakowanie, stosuję zamiennie z olejkiem Babydream.

Aqualia Thermal Rich - 48 Hour Hydration for Sensitive Skin - Dry Skin 
(krem dla cery suchej, wrażliwej, wersja bogata - w odróżnieniu od wersji lekkiej, 48 godzin nawilżenia)
Cena ok. 15 funtów za 40ml


Przyznam, że nie kocham Vichy. Zadziwia mnie szał na tę markę w Polsce, jeszcze bardziej otwieram buzię ze zdziwienia, jak widzę, jakich cen osiągają kosmetyki tej firmy w kontekście składu i działania. Choć oczywiście, to ostatnie jest dyskusyjne - na jednych działa świetnie, na innych wręcz przeciwnie. 

Ten krem zakupiłam skuszona kuponem z 30% zniżką. Gdybym go kupiła za regularną cenę, to byłabym mocno wkurzona. Dlaczego? Bo choć bardzo dobrze nawilża, to krem Oilatum Natural Repair Face Cream (pisałam o nim TUTAJ), którego używam od dawna, a który ma w składzie o połowę mniej chemicznych dodatków i kosztuje 7-8 funtów za 50ml w regularnej sprzedaży, działa dokładnie tak samo. Zdecydowanie nie będę wracać do tego kremu Vichy. Jak nie widać różnicy, to po co przepłacać? ;)

Heel Genious Amazing Foot Cream, Soap & Glory (krem do stóp)

Cena ok. 5 funtów za 125ml

Jak nie uwielbiam Soap & Glory, to za ten krem (oraz ich krem do rąk, o którym w następnym denku) mogę im wystawić laurkę. ;) Jednak zaznaczam, że moje stopy nie są super wymagające, nie mam stwardnień, czy pęknięć - od kremu oczekuję nawilżenia, lekkiego chłodzenia, w miarę szybkiego wchłaniania. I zdaję sobie sprawę, że większość kremów działa powierzchownie. I to wszystko dostaję od Heel Genious, ale dla kogoś z większymi wymaganiami ten krem może być zbyt mało intensywny. W składzie są m.in. gliceryna, wyciągi owocowe, alantoina, olej z orzechów makadamia, mocznik, mentol. Krem, do którego będę wracać, bo jest przyjemny w użytkowaniu, wydajny, a tubka bardzo dobrej wielkości. 

Caudalie Vinosource S.O.S Thirst-Quenching Serum
Cena ok. 30 funtów za 30ml

O tym nawilżającym serum pisałam Wam już obszerniej i zainteresowanych zapraszam do TEGO wpisu. Dodam jedynie, że nadal uważam, że to świetny kosmetyk, jednak moje problemy z nadmiernie przesuszoną skórą zniknęły - myślę, że było to spowodowane ciążową burzą hormonalną. W związku z tym nie będę na razie kupować kolejnego opakowania - krem nawilżający i oleje na noc znowu sprawdzają się u mnie świetnie.  

Jestem ciekawa, czy znacie jakiś z wymienionych kosmetyków i co o nim sądzicie. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina 


wtorek, 18 lutego 2014

Ciuchy w ciąży. Tydzień 34-35.


Wrzucam kolejne dwa zdjęcia, z małym poślizgiem, a to z kilku powodów. Po pierwsze mam ostatnio dziwne pory budzenia się w nocy, co powoduje, że rano zostaję w łóżku dłużej, albo jestem nieprzytomna, albo jedno i drugie. Więc nie miałam czasu czy głowy rano robić zdjęć, a po powrocie z pracy nie mam dobrego światła. Po drugie przez ostatnie 3-4 tygodnie przybrałam znowu na wadze i czuję się jak hipopotam. :( Stąd też moje obiekcje przed robieniem nowych zdjęć, ale skoro słowo się rzekło, to kolejna porcja fotek z dwóch tygodni. Dwa zestawy, gdyż w zasadzie w inne dni noszę zestawy z tygodni 30, 31, 32



W ciążowych wpisach to już ostatni top z BiuBiu. Mam w szafie jeszcze jeden, którego nie pokazywałam - piękny, fuksjowy, ale do niego nie wchodzę, bo jest obcisły na brzuchu, więc czeka na lepsze czasy. Ten dzisiejszy, oberżynowy to Sherwood (99 złotych). To nie jest top z kolekcji macierzyńskiej, ale jak widać na załączonych obrazku jest w stanie pomieścić 35 tygodniowy brzuch. :) Uwielbiam jego krój, a jedyne, co nieco mnie drażni, to fakt, że tkanina elektryzuje mi  włosy. Ale to może być specyfika moich włosów i zimowego sezonu.

Drugi top (zdjęcie z 34 tygodnia) to Pepperberry, czyli firmy, która zaprosiła mnie na casting na modelkę wśród klientek, o czym możecie przeczytać TUTAJ. Znowu - nie jest to top ciążowy, a z ich regularnej kolekcji, kupiony przeze mnie zanim zaszłam w ciążę. Niezwykle wygodny, wiązany z tyłu paskiem, co pozwala na regulację szerokości. Cena oryginalna to 35 funtów, ja kupiłam przeceniony (nie pamiętam ceny), a obecnie jest na wyprzedaży za 12 funtów.

W obu zestawach mam termiczne topy pod spodem, a także ciążowe rurki z Next i ciżemki na płaskiej podeszwie, w których śmigam w zasadzie codziennie do pracy (szpilki teraz ubieram tylko na weekendowe wyjścia, czy gdy chcę wyglądać odświętnie - jak na spotkaniu z klientem w ubiegłym tygodniu). 

Doprawdy nie wiem, czy będę miała co Wam pokazywać przez najbliższe 4 tygodnie.

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina  

niedziela, 16 lutego 2014

Jedzenie swojego łożyska (placentofagia). Ciąg dalszy.

W pierwszym wpisie podałam nieco suchych informacji, a teraz przejdziemy do bardziej mięsistych (nomen omen) aspektów spożycia łożyska. ;)



Z czym to się je?

Jeśli macie mocne nerwy i nie jesteście obrzydliwe, to łożysko w zasadzie możecie zabrać do domu i przyrządzić same wg przepisów, których masa jest w internecie. Ważne jest jednak, aby łożysko na surowo było skonsumowane w ciągu 48 godzin od porodu. Po porodzie najlepiej najszybciej dać je do lodówki, gdzie będzie oczekiwało na swój moment. ;) Sprawa się komplikuje, gdy nie wychodzicie ze szpitala tak szybko. Wtedy trzeba mieć kogoś, kto to łożysko zabierze do domu i zamrozi. W przypadku brytyjskich szpitali nie jest to problem, gdyż większość matek, których poród przebiegł bez komplikacji jest gotowa do wyjścia w ciągu 12-24 godzin po porodzie. Należy mieć tylko ze sobą sterylny pojemnik na łożysko, najlepiej oznaczony, że zawiera Wasze łożysko i po zbadaniu przez położne należy umieścić je jak najszybciej w lodówce. Dobrze byłoby mieć też załączoną kartkę z formułką, że łożysko jest przeznaczone do konsumpcji i wszelkie osoby badające je powinny dołożyć starań, aby nie zostało zanieczyszczone. Wychodzicie ze szpitala, zabieracie łożysko, w domu czyścicie z krwi, kroicie i przygotowujecie sobie co tam chcecie - smoothie z owocami leśnymi, tatara (w obu przypadkach łożysko spożywane jest na surowo), parujecie, czy obsmażacie jak stek. Przy czym obróbka cieplna powyżej czterdziestu kilku stopni powoduje, że traci się wiele cennych składników. Dlatego dobrze jest łożysko jest surowe, albo wysuszyć je w suszarce spożywczej przez 12-14 godzin w niskiej temperaturze. Uzyskane w ten sposób "chipsy" można zjeść, lub sproszkować przed konsumpcją. 

Krwawe sporty nie są dla Was?

Sprawa wygląda jednak nieco inaczej, gdy (tak jak ja) macie opory przed samodzielnym obrabianiem łożyska. O ile nie brzydziłabym się dotykać tego i czyścic, bo to jednak - nie oszukujmy się - tylko kawal mięsa, to wspomnienie tego procesu chyba skutecznie odstraszyłoby mnie od dalszej konsumpcji. Tak miałam z kaczką, którą musiałam wybebeszyć i oskubać, więc podejrzewam, że miałabym tak samo w tym przypadku. Ale oczywiście gdzie są wymagania rynku, tam są ludzie, którzy ten popyt zaspokoją podażą. :) I w UK są specjalistki od przerobienia Twojego łożyska do formy, która będzie dla Ciebie akceptowalna. Tyle, że to nie jest tania zabawa. Ale o tym niżej. 

Osoby zajmujące się tym fachem mają z reguły certyfikaty IPEN i są gotowe za odpowiednią opłatą przyjechać do szpitala, zabrać łożysko, aby rodzice nie musieli sobie tym zawracać głowy i potem rozporządzić nim wg Waszych wymagań. I tu znowu możecie wybrać między przygotowaniem smoothie, esencji z łożyska (homeopatycznej), nalewki, maści, czy kapsułek ze sproszkowanym łożyskiem. I na te ostatnie ja zareagowałam dość żywo. :)

Po pierwsze - zaoszczędzono by mi widoku moich własnych flaków. Po drugie - kapsułka z proszkiem jest łatwa do przełknięcia, popicia wodą i puszczenia w niepamięć po 5 sekundach. ;) Po trzecie - cześć kapsułek można zamrozić i przechowywać na inne czasy (niektóre kobiety trzymają je na okres menopauzy). Po czwarte zaś - proces przygotowania proszku do kapsułek odbywa się w niskiej temperaturze, co nie niszczy dobroczynnych składników łożyska. I ta metoda do mnie przemówiła. 

Proces wygląda tak, że zawiera się umowę ze specjalistką (wszystko załatwia się przez maila, jeśli nie macie takiej osoby w najbliższej okolicy), wypełnia formularze, zabiera odpowiednie ze sobą do szpitala (wraz z pojemnikiem), a ona ma upoważnienie, aby odebrać Wasze łożysko i przygotować zlecone przez Was remedium. Formalna strona musi być zorganizowana minimum 2 tygodnie przed planowaną datą porodu, ale najlepiej wcześniej o to zadbać, bo nie wiadomo jak szybko dzieciakowi się pospieszy na ten świat. 

Ile to kosztuje?

I teraz o kwestiach finansowych. Otóż w zależności od tego, gdzie rodzicie, to ceny będą się różniły, bo pani od IPEN może doliczyć sobie ekstra za przejechane kilometry. A wiadomo - na każdym rogu nie pracuje specjalistka od obróbki łożysk, stąd dostępność do tej usługi jest ograniczona, a co za tym idzie - cena niemała. Podaję cenę za odebranie łożyska, wysuszenie i kapsułkowanie go, dostarczenie kapsułek do domu w moich warunkach - czyli mieszkam w środku pola i rodzę w małym prowincjonalnym szpitalu, do którego najbliższa specjalistka ma nieco kilometrów. Tadaaam! 185 funtów. 

I powiem Wam tak szczerze - to jest jedyny aspekt tego zjawiska, który mnie powstrzymuje. Nie podjęłam jeszcze decyzji (w zasadzie nie podjęliśmy, bo finanse dotyczą nas, jako rodziny, nie mogę już myśleć tylko o sobie), ale coś czuję, że w związku z tym, że za parę tygodni przestanę zarabiać konkretne pieniądze, to tego typu wydatek może się okazać zbędną ekstrawagancją. Z drugiej strony teraz nie będę odkładać na parę Louboutinów, bo i tak nie będę miała okazji w nich chodzić. ;) A serio -  nie wiem, jak poradzę sobie fizycznie i psychicznie z okresem połogu i chciałabym mieć takie kapsułki na podorędziu. No i nie ukrywam, że zżera mnie ciekawość, czy na mnie podziałają w jakikolwiek sposób.

Jedno jest pewne - jeśli to zrobię, to na pewno o tym przeczytacie na blogu. :)

A teraz jestem ciekawa, czy Wy zdecydowałybyście się na ten krok, gdyby finanse nie stanowiły bariery? 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

czwartek, 13 lutego 2014

Jedzenie swojego łożyska. Zrobię to, czy nie?

Temat, który mało kogo zostawia obojętnym. ;)

W świecie ssaków zjadanie łożyska przez samice po porodzie to popularne zjawisko. Są dwie teorie na temat takiego zachowania i obie nie wykluczają się nawzajem. Jedna mówi o tym, że samica zjada ślady porodu, aby zataić fakt posiadania nowego potomstwa przed drapieżnikami. Druga za to twierdzi, że łożysko jest naturalnie bogate w pewne związki, które pomagają dojść do równowagi po porodzie, a także, że łożysko jest pierwszym i najłatwiej dostępnym pokarmem proteinowym dla samicy wyczerpanej porodem.

Dowodów naukowych na uzdrawiająca siłę łożyska nie ma, ale myślę, że gdyby jedzenie go musiałoby się odbyć dzięki pośrednictwu czy to koncernów farmaceutycznych, czy spożywczych, to badania i dowody pewnie by się znalazły. A że kobieta może w zasadzie załatwić sprawę sama, to nadal pozostaje to w sferze, nazwijmy to - medycyny ludowej. 



Wbrew pozorom nie jest to nowa moda matek - celebrytek. Niestety dzięki nim to zjawisko zyskało nieco medialnego rozgłosu, a może stety? Nie, raczej niestety - jak mówię, że rozważam zjedzenie łożyska, to wiele osób pyta - jak Kim Kardiashian? :P W Chinach proszkowanie łożyska i spożywanie proszku w celach leczniczych to praktyka popularna od ponad tysiąca lat. 

Najbardziej znanym ekspertem w dziedzinie zjadania łożyska (placentofagii) jest profesor Mark Kristal z University of Buffalo w Stanach Zjednoczonych, który od 40 lat bada to zjawisko. Wg niego mimo, ze nie ma żadnych dowodów na to, że ludzie z jakiegokolwiek kręgu kulturowego zjadali swoje łożyska zaraz po porodzie, to potencjalnie mogłoby ono mieć pozytywny wpływ na zdrowie kobiet... i mężczyzn. Z badan Kristala wynika, że zjadanie łożyska przez zwierzęta zapobiega występowaniu agresji wobec potomstwa i ma też działać znieczulająco na ból w połogu i to w tym ostatnim naukowiec upatruje przyszłość badań nad zasadnością spożywania łożyska przez ludzi. Dla mnie to ciekawy aspekt, bo o ile wszelkie źródła koncentrują się na przebiegu ciąży, porodu, a potem instrukcji obsługi noworodka, to mało z nich mówi prawdę (czasem bolesna) o kondycji psychofizycznej matki w tygodniach po porodzie i sposobów na radzenie sobie ze złym samopoczuciem. 

Nie ma potwierdzonych badań, jakoby spożycie łożyska pomagało kobietom w regeneracji po porodzie, w laktacji, zwalczało zmęczenie i depresję poporodowa, ale spójrzmy na fakty. Łożysko zbudowane jest głownie z protein, zawiera duże ilości żelaza. Przez miesiące był to organ, przez który do dziecka dostawały się składniki odżywcze, witaminy, przeciwciała. Naukowo potwierdzone jest to, ze depresja poporodowa ma związek z brakami ważnych elementów jak witamina B6 czy hormonu CRH, który odpowiedzialny jest za redukowanie poziomu stresu w organizmie. Obie substancje, obok dużej ilości żelaza i protein znajdują się właśnie w łożysku. Dochodzą do tego relacje kobiet, które spożyły łożysko i zauważyły znaczną poprawę nastroju i kondycji w stosunku np. do poprzedniego połogu, podczas którego nie spożyły tego narządu. To oczywiście może być efekt placebo i o niczym nie świadczy, ale uważam, że jeżeli nawet tym efektem, potęga podświadomości można sobie pomoc, to może warto?
 
Jestem smakoszem i w zasadzie wszystkiego spróbuję w życiu. Chociaż raz. Z czystej ciekawości. Jednak zmielenie mojego surowego łożyska z pysznymi owocami leśnymi i spożycie w postaci koktajlu (to jest jedna z opcji, podobno lepsza niż smażenie, które zabija wiele dobroczynnych składników) chyba jest ponad moje siły. Są natomiast inne formy i o nich, a także o tym, czy zdecydowałam się zjeść swoje łożysko i jak to zorganizować w UK, dowiecie się z kolejnego wpisu za kilka dni. 

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina


poniedziałek, 10 lutego 2014

Ćwiczenia w ciąży. Zumba.




Choć od ponad 15 lat uprawiam różne formy aerobiku i przeszłam już przez klasyczny, step, tae-bo, LBT, kick & tone, to chyba jednak Zumba ze swoimi tanecznymi elementami ujęła mnie najbardziej. Bo oprócz tego, że porządnie się pocę, to z zajęć wychodzę w dobrym humorze - kołysanie biodrami w rytm latynoskich i innych rytmów podnosi mi poziom endorfin. Zumbę regularnie ćwiczę dopiero od ok. roku. Ciąża tego nie zmieniła. No poza paroma tygodniami przerwy. Tak się akurat złożyło - ja w połowie 4 tygodnia ciąży odkryłam, że się spodziewam, a za 2 tygodnie nasza instruktorka zarządziła 6 tygodniową przerwę, bo zarówno ona, jak i większość pań uczęszczających na zajęcia ma dzieci w wielu szkolnym, które właśnie zaczynały wakacje. Ja nie ćwiczyłam więc Zumby między 6, a 12 tygodniem ciąży. Wróciłam w 13 tygodniu i ćwiczę do dziś, czyli 35 tydzień ciąży, gdy piszę ten tekst. Nie było jednak ku temu żadnych przeciwwskazań medycznych (nawet, gdy w 20 tygodniu zostało u mnie zdiagnozowane łożysko przodujące, które... mogło jeszcze się ruszyć, ale to temat na pogadankę porównującą prowadzenie ciąży w UK, a w Polsce). Myślę, że dobrze się złożyło, bo w tym okresie doznawałam strasznej senności i zmęczenia po pracy, a także mieliśmy przez ok. 4 tygodnie non-stop gości w domu - nie musiałam więc rezygnować z zajęć, ani zaniedbywać towarzysko tych, którzy nas odwiedzili w tym okresie. 

O ciąży poinformowałam moją instruktorkę i ona uznała, że jeśli a) położna pozwala (pozwala? ba! była zadowolona, że chcę być w formie!), b) ja się czuję na siłach, to ona będzie bardzo szczęśliwa, jeśli będę kontynuować zajęcia. Powiedziała, że może jedynie powinnam pomyśleć nad tym, aby nie skręcać tułowia zbyt mocno i gwałtownie, a także, aby nie skakać jak dzika. Tak też zrobiłam. Spuściłam nieco z tonu, ale nadal przez 60 minut ćwiczyłam non-stop, przez parę miesięcy dokładając sobie jedynie obciążniki na nogi, każdy po 600g - dzięki temu wzmacniałam nogi (może się przydać przy porodzie!) i mimo zejścia nieco z tonu i wykonywania pewnych ruchów mniej intensywnie, nadal spalałam sporo kalorii. Z obciążników (o których pisałam Wam TUTAJ) zrezygnowałam ok. 30 tygodnia, bo brzuch zaczął się powiększać dość mocno, także moja waga, co powoduje, że łatwiej się męczę.

Mimo tego, że jestem w zaawansowanej ciąży, ok. 32 tygodnia zaczęłam ćwiczyć Zumbę dwa razy w tygodniu. Niedaleko mnie uruchomiono zajęcia z inną instruktorką, a ja musiałam zrezygnować z roweru stacjonarnego, tj. z moim brzuchem wytrzymuję na nim ok. 15 minut, a to nie trening. Jest to rower typowy do spinningu, więc ciężko mi w obecnym kształcie znaleźć na nim wygodną pozycję. Teraz wiem, że nie zamieniłabym Zumby na ten rower. Mimo, że po pracy bywam zmęczona, to w każdy poniedziałek i czwartek prosto z biura idę na salę i przez godzinę ćwiczę. Do domu wracam zmęczona fizycznie, ale pełna energii i w lepszym humorze. 

Zerknijcie na filmik z instruktorką w 8 miesiącu ciąży. To, jak się okazuje, nie jest wcale ewenementem, a coraz więcej kobiet ma świadomość, że pozostanie w formie do końca jest możliwe i wskazane. 

 
W końcówce ciąży pewne ruchy tego treningu mogą pomóc dziecku przesunąć się w dół miednicy i do kanału rodnego, a o to przecież chodzi. ;)

Co jedynie wkurza, to ciągłe pytania innych uczestniczek, czy aby nie powinnam już odpoczywać i czy mam zamiar urodzić na zajęciach. Ostatnio powiedziałam, że ręczniki mamy, ciepła woda też się znajdzie, a one pewnie dadzą świetnie radę w odbieraniu porodu. 

W zeszły czwartek zanim zaczęliśmy zajęcia, Lynn - moja instruktorka powiedziała, że chce coś powiedzieć, zanim zaczniemy. Powiedziała przy całej grupie na głos, że chce mi pogratulować świetnej formy, tego, że nadal chodzę na zajęcia i tego, że położna pochwaliła moje silne mięśnie brzucha. Dodała, że powinnam być inspiracją dla każdej ciężarnej. :))) Miny niektórych były bezcenne. ;)

Dziewczyny, zachęcam Was gorąco do takiej formy ćwiczeń, bo tam nie ma robienia nic na siłę, czy dokładnie jak instruktor pokazuje. Zumba zostawia Wam dość spory margines tolerancji dla Waszego tempa, umiejętności - wykorzystajcie to będąc w ciąży, zwolnijcie może nieco tempo, ale nic co pomoże Wam przygotować się do lżejszego porodu, jest tak przyjemne jak regularne kołysanie biodrami. ;) Nie tylko w Zumbie zresztą. :P

Jestem ciekawa, czy wśród moich czytelników są fani Zumby? :) Ja w tym roku planuję zrobić uprawnienia instruktora. :D

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

piątek, 7 lutego 2014

Olejki. Moja pielęgnacja ciała.



Kolejny z serii wpisów na temat olejków, których używam do pielęgnacji. Tym razem olejki tradycyjne, bo o suchych już Wam pisałam (o TUTAJ). 

Od ponad roku nie używam żadnych balsamów, czy maseł do ciała, bo 95% pielęgnacji mojego ciała (odżywienia i nawilżenia) przejęły olejki. W zasadzie kupuję już tylko kremy do stóp i rąk, bo w tym przypadku używanie ich jest dla mnie bardziej praktyczne, niż olejków. 

Do nawilżenia ciała używam oprócz wymienionych w dzisiejszym wpisie, także oleju kokosowego, o którym szerzej pisałam Wam we wpisie poświęconym olejkom do twarzy (o TUTAJ). Jako olejek nawilżający do ciała sprawdza się idealnie, mam zamiar stosować go także do pielęgnacji młodego. 



Inne oleje, o których jeszcze nie wspomniałam, a które mają stałe miejsce w mojej szafce z kosmetykami, to:

Babydream für Mama - Olejek do pielęgnacji ciała dla kobiet w ciąży 
Cena ok. 10-12 złotych za 250ml, dostępna tylko w Rossmann

Zapomnijcie, że to produkt dla kobiet w ciąży. Ja akurat odkryłam go, gdy szukałam czegoś, co będzie pomagało mi w walce o gładką skórę w ciąży, ale tak polubiłam ten produkt, że będę go stosować stale. 

Jego skład jest krótki, bardzo dobry, bo nie zawiera parafiny, konserwantów, barwników, a substancja zapachowa jest na szarym końcu. Zawiera natomiast olej ze słodkich migdałów, jojoba, sojowy, słonecznikowy i witaminę E. Bardzo dobrze nawilża skórę, stosuję na wilgotne ciało, przyjemnie pachnie (pudrowo), opakowanie ma dziubek-niekapek, dzięki któremu na dłonie nie wylewa mi się za duża ilość produktu. Bardzo wydajny. Konsystencja nie jest lekka, długo się wchłania, stąd stosuję go wyłącznie na noc. Choć często po użyciu bardzo szybko zakładam piżamę, nie zauważyłam, abym dorobiła się jakichś plam na niej, co niewątpliwie jest plusem. 

Szczerze mówiąc jestem zdumiona, że za taką cenę można dostać tak dobry produkt. 

ECO, Prenatal Massage & Body Oil (olejek do masażu i ciała dla kobiet w ciąży)
Cena ok.15 dolarów australijskich za 95ml, ja kupiłam w TK Maxx za 6.99 funta

Kolejny olejek, który będę kupować także po ciąży, bo bardzo dobrze sprawdził się na mojej skórze. Choć o przeciwdziałaniu rozstępom będę mogła powiedzieć dopiero za parę miesięcy, to sam fakt, że olejek cudownie pachnie, nawilża i ma świetny skład przekonuje mnie do używania go mimo wszystko. Co więcej, z chęcią sięgnę po inne produkty tej australijskiej firmy, która do niedawna była mi zupełnie nieznana. 

W składzie ma olej z pestek winogron, ze słodkich migdałów, geranium, mandarynki, witaminę E. Jest to olejek o dość bogatej konsystencji, długo się wchłania, stosuję go na noc. Zapach ma dość orzeźwiający, cytrusowy. Geranium znane jest ze swoich właściwości kojących. Podobno olejek ten jest dobry do masażu zmęczonych mięśni. Ja używam go jedynie jako kosmetyku nawilżającego. 

This Works, Deep Sleep Night Oil (olejek ułatwiający zasypianie)
Cena 25 funtów za 120ml; ja kupiłam w zestawie świątecznym ze sprayem do pościeli i wychodził wtedy taniej 

Moje ostatnie odkrycie, zakupione na fali wyprzedaży noworocznych i w związku z problemami ze snem, które zaczęły się pojawiać (brzuch rośnie, a mi ciężko znaleźć wygodną pozycję plus włącza mi się myślenie po nocach).

Jest to olejek naturalny, o dość lekkiej konsystencji, wchłania się ładnie (nie tak szybko jak suche, ale nie tak długo, jak tradycyjne oleje), a jego największym atutem jest zawartość olejków lawendowego, wetiwerii i dzikiego rumianku, które działają na zmysły relaksująco, odprężająco, łagodzą stres i pomagają szybciej zasnąć. 

Olejku tego nie używam stricte jako kosmetyku nawilżającego, choć dzięki zawartości olejku z pestek winogron ma świetną właściwość utrzymywania wilgoci w skórze. Stosuję go po prysznicu czy kąpieli, po zastosowaniu wszystkich innych kosmetyków. Na koniec dnia, najczęściej po rutynowych działaniach kosmetycznych nakładam ten olejek jako część rytuału wieczornego, który ma mnie przygotować do lepszego snu - delikatnie smaruję nim skronie, szyję i dekolt, a także dłonie i nadgarstki.

Do kompletu mam spray do pościeli This Works Deep Sleep Pillow Spray (wiem, nazwa sugeruje, że do poduszek, ale spryskuję też górę kołdry ;) ), zawierający te trzy "olejki spokoju" zapewniające spokój ciała i ducha. ;)  Nie wiem, czy to potęga sugestii, czy ten duet naprawdę działa, ale faktem jest, że sypiam o wiele lepiej - zasypiam szybciej, mam głęboki sen, a rano jestem bardziej wypoczęta. 

This Works to marka, którą powinni się zainteresować wszyscy, którzy lubią kosmetyki naturalne, bez parabenów, GMO, glikolu propylenowego, parafiny, syntetycznych kolorów i środków zapachowych, SLS-ów. Kosmetyki nie są testowane na zwierzętach, a opakowania nadają się w całości do recyklingu. Ponad to mają rewelacyjną obsługę klienta.

To chyba na tyle. :) W ostatnich dniach przeprowadziłam Was przez moje ulubione olejki do twarzy i ciała. Nadal szukam swojego ideału jeśli chodzi o pielęgnację włosów, jak tylko będę coś ciekawego miała, to uzupełnię serię nowym wpisem. 

Mam nadzieję, że wśród kilku propozycji znajdziecie coś odpowiedniego dla siebie. A może już znacie te kosmetyki? Dajcie koniecznie znać. :)

--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina

sobota, 1 lutego 2014

Olejki. Moja pielęgnacja ciała olejkami suchymi.


Olejki suche wprowadziłam jako uzupełnienie mojej pielęgnacji ciała w ciąży. Przedtem używałam tylko tradycyjnych olejków, zwykle po prysznicu i raz dziennie, albo rzadziej - w zależności jaka była moja kondycja skóry, czy miałam czas, siłę i ochotę. Natomiast w profilaktyce rozstępów w ciąży postanowiłam wprowadzić olejki suche, jako uzupełnienie kuracji olejami tradycyjnymi (o których za parę dni). Tak mi się spodobały, że zostaną u mnie na stałe. No, przynajmniej jeden z nich.

Dlaczego suche?

Dlatego, że stosuje się je na suchą skórę i wchłaniają się dużo szybciej niż tradycyjne olejki, a także nie pozostawiają bardzo tłustego filmu. Ich stosowanie w ciągu dnia bardzo mi odpowiada, bo po aplikacji mogę się szybko ubrać. Niemal do końca ciąży (macierzyński zaplanowany na 3 tygodnie przed terminem rozwiązania) będę pracować, nie mam więc możliwości wysmarować się dwa razy dziennie tradycyjnymi olejkami, a potem leżeć i pachnieć. ;) Oleje suche mają lżejszą konsystencję, wchłaniają się w ok. 5 minut i nie tłuszczą ubrania.

Jakie zalety?

Lekkie, szybko się wchłaniają, nie pozostawiają tłustej skóry, nie brudzą ubrania. Uniwersalne - do ciała, twarzy, włosów, paznokci. Bardzo wydajne. 

A wady?

Dla mnie jedna - cena. Są droższe niż tradycyjne olejki. 



Jakich marek obecnie używam?

The Body Shop - Strawberry Beautifying Oil
Cena 9 funtów za 100ml

Nie kupiłam go sama, a dostałam w prezencie. Nigdy w życiu nie poszłabym na opcję zapachową z truskawkami, szczególnie, że w linii jest aż jedenaście zapachów (m.in. kokos, masło kakaowe, słodka cytryna, czy różowy grejpfrut). I dla mnie zapach to jego największa wada. Olejek ma dobre właściwości nawilżające, można go stosować na ciało, twarz i włosy - ja używam tylko do ciała (a konkretnie na brzuch, biodra i piersi). Nie wchłania się tak szybko i nie ma też tak naturalnego składu jak ten, o którym napiszę poniżej. Ale dla osób, które chcą spróbować tańszej opcji nie jest to zły olejek, jeśli traficie na swój zapach. Ja raczej nie będę wracać do tego produktu, ponieważ zakochałam się w innym.

Nuxe - Huile Prodigieuse
Cena ok. 28 funtów za 100ml

Tak, to drogi produkt, nie będę zaprzeczać. Cena jest jednak adekwatna do jego jakości. Jak tylko pojawiają się gdzieś wyprzedaże czy promocje, to warto go kupić na zapas. Ja tak zrobiłam, gdy miałam 30% zniżki w pewnym sklepie i cena po obniżce jest łatwiejsza do zaakceptowania. ;) Szczególnie, że jest to w moim odczuciu produkt doskonały. No może jedynie ponarzekałabym na choć bardzo elegancką i klasyczną, to jednak ciężką i nieporęczną butelkę.  Nauczyłam się nakładać go jedną ręką, podczas gdy czystą trzymam butelkę. Jeśli chodzi o opakowanie, to dużym plusem jest natomiast pompka. 

Co do samego produktu, to znajdziecie w nim 98.1% składników naturalnego pochodzenia (!!!) - mieszankę sześciu olejków naturalnych m.in. ze słodkich migdałów, orzechów makadamia, ogórecznika, czy kameliowy, a także witaminę E. Nie zawiera konserwantów. 

Jest to olejek wielozadaniowy - do twarzy, ciała i włosów. Ja stosuję go do ciała, a resztki, które zostaną mi na dłoniach wmasowuję w końcówki włosów. Na włosach nie obciąża ich, nie tłuści, na ciele dość szybko się wchłania, więc nie muszę długo czekać z ubraniem się rano. Jest to produkt dość wydajny - mała ilość starcza, aby dobrze nawilżyć skórę. Jak w przypadku tego pierwszego olejku stosuję rano na brzuch, piersi i biodra. Wiem, że do rozwiązania mam jeszcze 7 tygodni, ale jak dotąd (odpukać!!!) nie mam rozstępów, a skóra na brzuchu nie swędzi mnie tak bardzo w ciągu dnia, jak swędziała mnie, gdy nie używałam tego olejku. 

Kolejną jego niewątpliwą zaletą jest piękny zapach. Lekko kwiatowy, ciepły, pudrowy - przypomina mi perfumy Flower Kenzo. Dostępna jest też wersja letnia, wieczorowa ze złotymi drobinkami (Huile Prodigieuse Or) - letnia, bo podkreśla opaleniznę, a drobinki mienią się w słońcu, ale są bardzo dyskretne, nadają skórze blasku, a nie taniego efektu brokatu. Wieczorowa, bo można skórze nadać wyjątkowego blasku na specjalne okazje. Zdecydowanie kupię ją, jak tylko zrobi się cieplej i będę miała okazję wystawiać skórę na widok publiczny. ;) 

Powiem szczerze, że jeśli miałabym porównać oba olejki, to porównałabym tak: wiadomo, że i Fiatem dojedziecie gdzie chcecie, ale zawsze bardziej komfortowo jest jechać Mercedesem. ;) Jeśli komuś zależy na naturalnym składzie, to dodatkowo olejek Nuxe pozostawia w tyle ten z The Body Shop. Ale rozumiem, że cena może być dla wielu zaporowa. Ja potrafię zrezygnować z wielu  kosmetyków kolorowych (makijaż robię podstawowy i niemal ciągle taki sam), czy myć się Białym Jeleniem (bo lubię, a nie bo oszczędzam, ha, ha!), a na tego typu produktach po prostu nie oszczędzać.

Tak go polubiłam, że nie mogę się doczekać okazji do kupienia i wypróbowania wersji rozświetlającej. 

Jestem ciekawa, czy Wy używacie suchych olejków i jakie polecacie, a może znacie jakiś z tych dwóch, a jeśli tak, to jaką macie opinię na ich temat? 
--
Pozdrawiam i do następnego razu! :)

Karolina